Ta wędrówka była nam potrzebna do budowania siły nóg, żeby lepiej biegać. Ważnym aspektem była też możliwość pogadania na wszelkie zaległe tematy, bez przerywania rozmowy przez dzieci. Po wcześniejszym krótkim rekonesansie nadszedł czas na porządną wycieczkę.
Okazało się przy tej okazji jak poprawiła się nasza kondycja w porównaniu do naszej wyprawy sprzed 9 miesięcy. To jest atut powtórzenia dokładnie tej samej trasy. Wiedzieliśmy, że to będzie ambitna, a jednocześnie przyjemna wyprawa, w czasie której da się rozmawiać, bez zadyszki.
Prognozy na ten dzień nie były zachęcające, bo miało być chłodno, pochmurno i z przelotnymi ulewami. Na dzień przed prognozy złagodniały i ostatecznie owszem było zimno, ale niemal przez cały dzień świeciło słońce, a deszczu nie spadła nawet kropla.
Wyruszyliśmy o 9 rano z nadzieją, że wrócimy do domu po 18. Do południa było na tyle zimno, że musiałam nałożyć rękawiczki. Z drugiej strony przy szybkim podejściu na Łysicę zdjęliśmy kurtki. Przy zejściu znowu trzeba je było nałożyć. Tuż przed szczytem idzie się przez gołoborza, czyli zwałowiska dużych kamieni. Ta ścieżka wymaga dużego skupienia uwagi i my wybieraliśmy ścieżkę obok. Tam kamieni prawie nie było, za to co parę kroków trzeba było przechodzić przez wysoko ułożone kłody. Wydaje mi się, że kiedyś miały one zatrzymywać błoto, ale z czasem ziemia pod nimi została zmyta i teraz znajdują się na wysokości 20-30 cm nad ziemią. Drogowskazy mówią, że ze Świętej Katarzyny na szczyt wchodzi się godzinę, ale nam ta trasa zawsze zajmuje pół godziny.
Na szczycie zatrzymaliśmy się dosłownie na chwilę, na zrobienie kilku zdjęć – o tak wczesnej porze nie było tam nikogo oprócz nas. I pomaszerowaliśmy dalej, do Przełęczy Świętego Mikołaja. Psychologicznie wydaje nam się zawsze, że to krótki odcinek i zawsze dziwimy się, że droga zajmuje co najmniej 45 minut.
Z przełęczy do Kakonina jest średniej stromości zejście. Całe zejście tą stroną z Łysicy jest mało uczęszczane i w tym roku nie spotkaliśmy tam nikogo. W Kakoninie tradycyjnie dokupiliśmy wodę w małej budce przy przystanku i ruszyliśmy dalej, tym razem ulicą.
Na szczęście ta droga jest mało ruchliwa i przez większość czasu szliśmy obok siebie. To jest miejsce, w którym można obejrzeć się i zobaczyć Łysicę, a jednocześnie przed sobą wypatrzeć wysoką wieżę antenową na szczycie Łysej Góry. W ten sposób można ogarnąć wzrokiem niemal całą trasę. Przy okazji Janek wypatrzył, że przebiega tędy szlak świętego Jakuba, którym ma ochotę w przyszłości przejść.
Od momentu, kiedy z powrotem wchodzi się do lasu, mamy idealną trasę na rozmowy – w miarę płaski teren, szeroka ścieżka. Tu spotkaliśmy kilku turystów, a jeszcze więcej rowerzystów. Co jakiś czas przy trasie ustawione są stoły i ławki, więc można tam sobie urządzić piknik na łonie natury. Temat do zapamiętania, kiedy weźmiemy na tą trasę dzieci!
Po wyjściu z lasu, zostaje krótki odcinek ścieżką przez pola i ulicą, a potem zaczyna się podejście na Święty Krzyż. Tu mamy dwie możliwości: iść chodnikiem przy ulicy lub ścieżką edukacyjną, na którą można skręcić zaraz przy wejściu na szlak, po lewej stronie. Tym razem poszliśmy ścieżką. Nie zniechęciło nas błoto zaraz przy wejściu. I dobrze, bo dalej szło się świetnie, po dobrze udeptanej ziemi i bardzo blisko drogi asfaltowej. Najważniejsze, że wybierając tą ścieżkę mamy podejście tej samej długości. Urozmaiceniem są tablice edukacyjne opisujące tutejszą przyrodę.
Na szczycie zrobiliśmy sobie obowiązkowe pamiątkowe zdjęcie, ucałowaliśmy relikwie Krzyża Świętego, zjedliśmy dobre domowe jedzenie w jadłodajni i kupiliśmy obwarzanki dla dzieci.
No i zaczął się powrót dokładnie tą samą trasą… W drodze powrotnej nie poświęcaliśmy już tak bardzo uwagi otaczającej nas przyrodzie. Zresztą pojawiła się warstwa chmur i widoki nie były już aż tak urzekające.
Pozwoliliśmy sobie na kilkuminutowy odpoczynek na przystanku w Kakoninie. Znowu dokupiliśmy wodę i ruszyliśmy na Łysicę. Podejście nie jest strome, ani trudne, ale po 20 kilometrach marszu trochę nam się dłużyło. Na Łysicy dziewczyny poprzebierane za czarownice robiły sobie sesję zdjęciową. My jednak nie mieliśmy już siły i ochoty zatrzymywać się przy nich. Tym bardziej, że przed nami był chyba najtrudniejszy moment – strome zejście po kamieniach. Na tym odcinku nigdy się nie spieszymy. Na własne oczy widzieliśmy jak mijająca nas dziewczyna przewróciła się i przez jakiś czas nie była w stanie ruszyć dalej. Dlatego tu zdecydowanie obowiązuje zasada: spiesz się powoli.
Czas naszej wycieczki
Całą trasę pokonaliśmy w równo 9 godzin. Drogę ze Świętej Katarzyny na Święty Krzyż przeszliśmy w 4 godziny i 2 minuty, a trasę powrotną w 4 godziny i 6 minut. Reszta czasu to dłuższy odpoczynek na Świętym Krzyżu. Oczywiście jest czas szybkiego marszu dwóch dorosłych osób. Z dziećmi, robieniem zdjęć i podziwianiem widoków na pewno zajmie to więcej czasu.
W ten sposób dochodzimy do dobrego dla nas wniosku, że nasza kondycja przez ostatnie 9 miesięcy zdecydowanie się poprawiła! Poprzednim razem trasa Święta Katarzyna – Święty Krzyż zajęła nam 4 godziny i 20 minut w każdą stronę. Zobaczymy czy w najbliższym czasie zauważymy poprawę formy biegowej.
Jan wygląda jakby wiedzme zobaczył 😉
Zosiu, po 14 latach małżeństwa może mu się czasem tak wydawać 😀
Przecież patrzy w obiektyw a nie na ciebie. ..ty jesteś ten aniołek 😉
A, racja! Nie zorientowałam się 😉
Dobrze wyglądaliście 🙂
I to nas bardzo cieszy! 😀
Bardzo ładnie!
Dziękujemy ☺
świetna wyprawa! my jeszcze w górach Świętokrzyskich nie byliśmy niestety. Wszystko przed nami 🙂
Wiewióra, polecam gorąco! To takie góry, w których chodząc można bez problemu pogadać. A dzieci też powinny dać radę, bo mijaliśmy rodziny z dzieciakami. Na kolejną wyprawę bierzemy nasze córki! 🙂