Kolejne zawody biegowe za mną. Nie było życiówki, ale też w zasadzie nie po życiówkę się na nie zapisywałam. Biorąc pod uwagę fatalne samopoczucie tego ranka, jestem zadowolona, że dobiegłam do mety i czas miałam bardzo przyzwoity 🙂

Bieg Oshee na mecie

Dlaczego się zapisałam?

Powód był właściwie jeden: żeby wrócić do regularnego biegania, bo bardzo mi tego brakowało. Od trzech miesięcy pracuję na cały etat i trudno mi było wygospodarować czas na treningi biegowe. Z pomocą przyszedł mój kierownik, który namówił mnie na ten właśnie bieg. Dla nas obojga wyzwaniem było przygotować się do niego, więc mogliśmy się nawzajem dopingować, rozmawiając o treningach, które udało się zaliczyć.

Bieg Oshee - przygotowania

Przygotowania

Przyznaję, że największym wyzwaniem było dla mnie znalezienie czasu na dwa treningi w dni robocze. Z treningami weekendowymi nie było problemu. Janek rozpisał mi plan treningowy, jednak nie udało mi się zrealizować go w stu procentach. Za to z każdym tygodniem znajdowanie czasu na bieganie szło mi coraz lepiej. I o to chodziło!

Bieg Oshee - przygotowania
W ostatnim tygodniu przed zawodami przekonałam się, że jestem w stanie biegać szybko na krótszych odcinkach, ale nie miałam pewności, czy wytrzymam w szybszym tempie (5:30 minut/km) przez 10 km. Dlatego mój pomysł był taki, że zacznę właśnie w tym tempie, a potem albo organizm sam zwolni, albo świadomie przyspieszę na ostatnich 1-2 km. Ważne dla mnie było, że planowałam biec z koleżanką, która na treningach była trochę mocniejsza ode mnie. Jakoś psychologicznie łatwiej mi biec koło kogoś, kiedy nie jestem pewna swojej formy, a jeszcze bardziej głowy (czy się nie przestraszę, nie wycofam z ambitnego planu itp).

Bieg Oshee - przygotowania

Tuż przed zawodami – krytyczny moment

Dzień przed zawodami przyjechał do nas – razem z żoną i córką – znajomy Janka, który też biegł w Biegu Oshee. Na obiad przygotowałam dwie wersje makaronu: wegańską, z prostym sosem pomidorowym, oraz ulubiony przez dzieci makaron z zielonym sosem. I tu popełniłam błąd, bo zjadłam trochę tego zielonego sosu. Zdarza mi się jadać od czasu do czasu takie potrawy, jednak właśnie się przekonałam, że przed zawodami biegowymi nie powinnam, bo mój żołądek odzwyczaił się od nabiału.

Bieg Oshee dzień przed

Rano zrobiło mi się nagle trochę niedobrze. Potem mi przeszło, ale kiedy dotarliśmy na miejsce i zaczęliśmy rozgrzewkę, zaczęło mnie mdlić. Gdybym tego dnia nie biegła, może nawet nie zauważyłabym, że mam jakiś kłopot żołądkowy. Rozgrzewkę mieliśmy zakończyć przebieżkami i tu okazało się, że nie jestem w stanie biegać tego dnia szybko, bo natychmiast robi mi się niedobrze. Tak więc przed startem uprzejmie poinformowałam Janka, że być może krótko po starcie zdecyduję, że jednak nie biegnę, bo nie mam ochoty czuć się tak fatalnie przez prawie godzinę biegu. Nie wpłynęło to dobrze na nasze morale i w takiej niepewności rozeszliśmy się do swoich sektorów.

Bieg Oshee przed startem

Bieg Oshee

Tu czekała już na mnie Patrycja, którą również poinformowałam, że być może zrezygnuję w trakcie biegu. Zaraz po starcie – tradycyjnie – dało się tylko truchtać, a po mniej więcej minucie trasa się zakorkowała i wszyscy przeszliśmy do chodu. Potem znowu wolny bieg. Większość osób była zła na ten zwolniony początek, ale dla mnie to było wybawienie, bo dzięki temu stopniowo się rozruszałam. Pierwszy kilometr wyszedł nam w tempie 6:00, czyli zdecydowanie za wolno, aby ewentualnie złamać 55 minut. Potem stopniowo przyspieszyłyśmy do 5:30 minut na kilometr. Do szóstego kilometra biegło mi się fantastycznie. Świeciło słońce, było ciepło i bez wiatru. Od czasu do czasu zamieniałyśmy z Patrycją parę słów, biegłyśmy bez zadyszki.

Bieg OSHEE w połowie trasy
Po 6 km dopadł mnie kryzys. Słońce się schowało i biegliśmy pod wiatr. Znowu zrobiło mi się niedobrze i rozważałam zatrzymanie się lub znaczne zwolnienie prędkości, ale – jak to zwykle bywa – zdecydowałam jeszcze przez chwilę pobiec i tak przedłużałam tą chwilę, aż w końcu znowu mi się polepszyło. W tym czasie Patrycja złapała wiatr w żagle i ustaliłyśmy, że się rozdzielamy. Ruszyła do przodu, ale ja postanowiłam nie stracić jej z oczu. Udało się to do końca 9. kilometra. Po 9 kilometrach dotarliśmy do jedynego na trasie podbiegu. Niezbyt trudnego, ale na tym etapie zawodów uciążliwego. Niektórzy przeszli do chodu, większość zwolniła, a ja wyprzedziłam parę osób (dzięki, Jancio, za treningi z podbiegami!). Patrycja też trenowała podbiegi i właśnie na tym etapie zniknęła mi z oczu.
Na ostatnim kilometrze mnóstwo osób przyspieszyło i zaczęło mnie wyprzedzać. Nie wpływa to dobrze na moje morale, ale wiem o tym już przy starcie, że nie potrafię przyspieszyć w środku trasy i biegam raczej równym tempem. Moim sposobem na dobry czas na zawodach jest narzucenie sobie wysokiego tempa od początku trasy, a dziś to nie było możliwe. Na ostatnich 200-300 metrach biegłam poniżej 5 minut na kilometr, więc nie było tak źle, skoro znalazłam siły na finisz. Mój oficjalny czas netto to 55:50. Mieściło się to w moich założeniach na ten bieg, chociaż oczywiście liczyłam na trochę lepsze tempo. Życiówka sprzed pół roku: 54:11 pozostaje aktualna. Biorąc pod uwagę, że jest to sam początek mojego sezonu biegowego, to jestem dobrej myśli na dalsze trenowanie i kolejne zawody.

Bieg Oshee na mecie
Tymczasem Janek poprawił swój życiowy rekord wynikiem 47:26. Gratulacje!

Bieg Oshee medal

Nie wiem jak to się stało, ale z powodu tych wszystkich emocji nie zrobiłam sobie ani jednego zdjęcia tuż po biegu. Swoje zdjęcia z mety znalazłam na stronie Orlen Warsaw Marathon. Dziękuję!